12 października 2014 roku odbył się w Poznaniu maraton im. Macieja Frankiewicza. Była to już 15 edycja tej imprezy. Miałem przyjemność być jednym z przeszło sześciotysięcznej rzeszy biegaczy, którzy zameldowali się na mecie tych wspaniałych zawodów. Decyzję o starcie w maratonie podjąłem stosunkowo dawno bo już po ukończeniu pierwszego mojego biegu na królewskim dystansie jakim był kwietniowy Orlen Warsaw Maraton. Od połowy lipca rozpocząłem intensywne treningi biegowe na podstawie planu, który zdawał się być najodpowiedniejszy dla mnie. Cel jaki sobie wyznaczyłem to złamanie 4 godzin oraz wspólny bieg z moją koleżanką biegową Pauliną. Plan zrealizowałem z aptekarską dokładnością, starałem się biegać zgodnie z jego zaleceniami, odpowiednio się odżywiać oraz regenerować. Oprócz biegów jeździłem trochę na rowerze i pływałem. Czasem gdy udało mi wcześnie wstać chodziłem pieszo do pracy. W międzyczasie wziąłem udział w kilku zawodach na krótszych dystansach, jak choćby Półmaraton Piła. 3 tygodnie przed maratonem sprawdziłem formę w przełajowym biegu na dystansie 44km rozgrywanym w pięknym Wielkopolskim Parku Narodowym, był to Forest Run. Biegłem tam wspólnie z Pauliną i jeszcze jedną koleżanką Kasią. Test wypadł nadzwyczaj pomyślnie. Nie wykręciłem specjalnie dobrego czasu, ale na mecie czułem się dobrze, nie było wielkiego zmęczenia, wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Niestety Paulinie odnowiła się kontuzja łydki i niestety w konsekwencji zmusiło ją to do rezygnacji w udziale w maratonie. W tej sytuacji zmieniła się strategia na bieg i wspólnie z członkami mojej grupy biegowej , Kasią i Kubą podjęliśmy decyzję o wspólnym biegu z tempem około 5:20 minut / km. Celem było złamanie 3 godzin i 45 minut netto.
Bezpośrednie przygotowania do biegu rozpocząłem w poniedziałek , niespełna tydzień przed niedzielnym startem. Treningi zostały znacznie ograniczone, miała pojawić się świeżość i głód biegania. Zacząłem więcej pić napojów izotonicznych, łykać więcej niż zwykle witamin i mikroelementów. Od czwartku zacząłem ładować węglowodany. Jako, że uwielbiam makaron nie miałem z tym żadnych problemów. Codziennie na obiad był wielki talerz makaronu z sosem bolońskim w różnych odmianach. Pamiętając o przykrych doświadczeniach z Piły kiedy but bardzo skaleczył mi mały palec w prawej nodze zrobiłem porządek z paznokciami oraz zafundowałem stopom codzienną porcję moczenia w solach i pachnidłach. Zrobiłem wszystko aby nic nie zakłóciło udanego startu.
Jednocześnie stopniowo rosło napięcie. Pojawiały się w internecie komunikaty organizatora, wpisy znajomych z facebooka, wszyscy zainteresowani biegiem czynili ostatnie przygotowania. Początkowo pakiet startowy chciałem odebrać w sobotę ale gdy w piątek do południa pojawiły się zdjęcia pierwszych odebranych numerów startowych nie mogłem czekać tak długo. Po pracy wsiadłem na mój niezawodny rower i pognałem na targi poznańskie. Bez kolejki w stosownym miejscu miła wolontariuszka wydała mi mój pakiet startowy, a kawałek dalej odebrałem koszulkę oraz plecak z logo biegu. W pakiecie był dosyć duży imienny numer startowy, chip mocowany do buta oraz wymieniona wyżej koszulka i plecak. Ponadto trochę ulotek reklamowych i broszur sponsorów. W biurze zawodów spędziłem kilka minut ponieważ nie byłem specjalnie zainteresowany pobliskimi stoiskami z szeroko rozumianym sprzętem biegowym. Wypisałem kupon konkursowy na samochód i pognałem do domu. W sobotę do południa przekazałem Szymonowi i Sabinie butelki z izotonikiem i żel energetyczny. Moi niezawodni przyjaciele biegowi zorganizowali na trasie maratonu dodatkowe koleżeńskie punkty żywieniowe, na których miałem odebrać te rzeczy w trakcie biegu. Punkty sprawdziły się znakomicie, szczególnie Sabiny, ale o tym później.
W sobotę po południu uszykowałem wszystkie potrzebne rzeczy. Przymocowałem do koszulki numer startowy, do buta chip, na stole położyłem zegarek, pas HR, plastry na sutki, wazelinę, tabletki przeciwbólowe, dodatkowe żele, wszystkie te niezbędne drobiazgi. Położyłem się spać wcześniej niż zwykle, miałem wstać w niedzielę przed 7 rano. Jednak adrenalina i oczekiwanie nie pozwoliły zasnąć. Oprócz tego Polacy rozgrywali mecz piłki nożnej z Niemcami w ramach eliminacji do mistrzostw Europy. Niespodziewanie nasi wygrywali no i jak tu zasnąć. W sumie zasnąłem około 23.30 przedtem upewniając się z dziesięć razy czy nastawiłem na dobrą godzinę budzik.
Oczywiście obudziłem się sam bez budzika grubo przed siódmą rano. Krótka toaleta, wyjście z psem, śniadanie. Zjadłem ze smakiem dwie pszenne bułki z dżemem truskawkowym i do tego dwa jajka na miękko z odrobiną majonezu. Wszystko zapite herbatą z cukrem. Do tego ostatnia porcja witamin w tabletkach musujących do rozpuszczenia w wodzie. Cycki zaklejone plastrami, stopy wysmarowane wazeliną, ostatnia butelka napełniona na drogę izotonikiem i wyjście z domu. Na przystanku PST zauważyłem kilka osób w strojach sportowych z maratońskimi plecaczkami na ramieniu. Poza tym studenci. Komu chciałoby się czekać na tramwaj o 7.30 ? Tylko ludziom z pasją. Szybko podjechał tramwaj i w 15 minut byłem już na Dworcu Zachodnim. Kolejne 200m pieszo i wszedłem na teren targów, serce tegorocznej edycji maratonu. Po wejściu do hali natknąłem się od razu na Kasię. Bardzo mnie to ucieszyło ponieważ bardzo bałem się, że nie znajdziemy się w tłumie biegaczy, tym bardziej, ze żaden z nas nie miał z sobą telefonów. Od tej pory trzymaliśmy się już blisko siebie. Po paru chwilach znaleźliśmy Kubę, oddaliśmy nasze tobołki do depozytu i w zasadzie byliśmy gotowi do startu. Chwilę postaliśmy jeszcze wewnątrz hali, ostatnie pogaduszki okołobiegowe i około 8.30 poszliśmy w kierunku strefy startu. Po drodze jeszcze ostatnia toaleta. Jako, że miałem wyznaczoną strefę startową C a moi towarzysze B decyzja żeby iść na start chwilę wcześniej była jak najbardziej słuszna. Nie wiedzieliśmy czy ochrona będzie rygorystycznie przestrzegać stref startowych tak jak choćby na wiosennym półmaratonie poznańskim. Obawy okazały się niepotrzebne. Szybko zajęliśmy miejsce w środku strefy B, akurat kawałeczek przed balonikami na 3:45. Pozostał kwadrans do rozpoczęcia biegu. Na scenie trwała rozgrzewka, z mikrofonów płynęła zagrzewająca do walki muzyka. Odliczanie od 10, strzał startera i poszli ! Wśród ogłuszającego huku Rydwanów Ognia Vangelisa ruszyliśmy do boju. Chwilę trwało zanim przekroczyliśmy linię startu, stawka zaczęła się delikatnie rozciągać, zaczęliśmy biec. Pierwszy kilometr był ciut za wolny ja na nasze planowane tempo, na moim zegarku wyszło 5:25. Nie zmartwiło nas to specjalnie, wiedzieliśmy że mamy dużo dystansu żeby to nadrobić. Szybciutko przeleciał kolejny kilometr, a zegarek wyświetlił 5:20. Cały czas biegliśmy kawałek przed balonami 3:45. Kolejne kilometry uciekały. Atmosfera biegu była wspaniała. Ludzie rozmawiali, żartowali, wszyscy byli podekscytowani, można powiedzieć, ze adrenalina działała pozytywnie. Po trzecim kilometrze skręt z Grunwaldzkiej w Bułgarską i zobaczyliśmy stadion miejski. Jedną z atrakcji tegorocznej edycji maratonu było przebiegniecie przez płytę boiska. Gdy mijaliśmy Ptasią ze stadionu wybiegli pierwsi czarnoskórzy biegacze. Byli już prawie 3km przed nami. Przebiegliśmy Marcelińską , Ptasią i przed nami ukazała się brama stadionu. Przed samym wbiegiem jeszcze łyk wody na pierwszym punkcie żywieniowym. I już za chwilę byliśmy na płycie stadionu. Niepowtarzalne uczucie, kibice, wielki ekran wyświetlał przebiegających zawodników, trwało to może minutę i już byliśmy po drugiej stronie. Biegniemy razem, cały czas trzymamy dobre tempo, uważamy też żeby się za bardzo nie podpalić, mogłoby to nas dużo kosztować w dalszej części zawodów, jak mówi stara prawda biegacka, maraton zaczyna się po 35km. Mijają kolejne kilometry. Biegniemy znanymi ulicami Poznania , Arciszewskiego, Hetmańską. Do tej pory przemieszałem się nimi tylko samochodem, teraz mam okazję biec. Niepostrzeżenie dobiegamy do wiaduktu kolejowego zlokalizowanego za 11km. Biegniemy dołem, pod wiaduktem. Jak setki biegaczy dokoła wydzieram się na całe gardło. Hałas pod tą betonową konstrukcją jest ogłuszający. Wszyscy się cieszą, to dopiero ćwiartka dystansu, sił jest jeszcze sporo. Po 12km zwiększam czujność. Jestem umówiony z moim imiennikiem Szymonem na podanie pierwszego żelu i butelki z napojem. Cała operacja przebiega gładko. Przechwytuję w biegu obydwa fanty i lecimy dalej. Żel zjadam i od razu popijam. Na 14km w ciągu Drogi Dębińskiej czeka agrafka. Pokonujemy ją płynnie i biegniemy dalej. Zauważyłem, że odkleił mi się plaster z jednego sutka i koszulka pocierając zaczęła go drażnić. Czuję narastający dyskomfort, koszulka zaczyna zabarwiać się krwią. Nie jest dobrze. Nawet nie połówka dystansu i taki numer. Na domiar złego doszły nas baloniki na 3:45. Nagle zrobiło się strasznie tłoczno. W grupie na ten czas biegło mnóstwo ludzi. Na 18km znowu mijamy Szymona, dostaję od niego kolejny żel i butelkę z napojem. Z Hetmańskiej skręcamy w Zemenhofa, mija 20km. Wśród tej masy biegaczy na punkcie odżywczym gubimy na chwilę Kasię. Na szczęście udało nam się ją w miarę szybko zgarnąć, dalej biegniemy wciąż razem. Na Piłsudzkiego zaczyna się nawet spory podbieg. Członek ekipy zajęcy mobilizuje biegaczy do wzmożonego wysiłku. Zaczynamy z Kasią gubić Kubę. Po skręcie w ulicę Inflancką podejmujemy z Kasią jedynie słuszną decyzję żeby wyrwać się z tej ciżby, w której jest aż duszno, zauważam małą lukę przed balonikami, przeciskamy się tam i dalej biegniemy już przed nimi. Niestety ostatecznie zgubiliśmy Kubę. Spoglądając na zegarek kontroluję wciąż tempo. Jest dobrze, biegniemy wciąż na rezultat w granicach 3:45 mimo, że nadłożyliśmy już w stosunku do oficjalnego dystansu około 200m. Podtrzymuję ręką koszulkę, dyskomfort związany z brakiem plastra na sutki robi się już nieznośny. Kilometry mijają, nie czuję dużego zmęczenia, jest ok, cały czas żwawo biegniemy. Kolejne kilometry prowadzą ulicą Kurlandzką. Przed zakrętem w Chartowo czeka Sabina. Na swoim punkcie żywieniowym ma plastry ! Jest super. Szybko ocieram sutek z potu, a Sabina niczym rasowa siostra przełożona zakleja mi cycka. Od tej pory wszystko jest już ok. W tym miejscu chciałbym Sabince bardzo podziękować, nie wiem jakby dla mnie potoczył się ten bieg dalej gdyby nie jej plasterek. Bardzo dziękuję. Chwytam żel i napój, lecę dalej. Cała operacja z plastrem nie trwała minuty ale Kasia zdążyła mi już daleko odbiec. Nie widzę jej wcale. Dalej biegnę sam. Mija 28km i jesteśmy już na Dymka. Na trasie spotykam koleżankę z pracy Kasię, która razem z mężem dzielnie dopinguje maratończyków. Kilka zdjęć i biegnę dalej. Trasa robi się wymagająca. Podbiegi i zbiegi. Ulica Browarna oferuje maratończykom wiele. Nie można się nudzić. Zauważam, że coraz więcej ludzi przechodzi do marszu. Minąłem 30km. W okolicach 32km spotykam Andrzeja, męża Kasi. Krótkie pozdrowienia w biegu. Zaczyna się ulica Warszawska. Tego odcinka trochę się bałem bo przez 4km jest prosto jak drut no i nudno. Warszawska okazuje się również ulicą pofałdowaną. W okolicach stacji Orlen doganiam Kasię. Chwilę biegniemy razem, ale Kasia namawia mnie żebym się na nią nie oglądał i biegł swoje. Tak robię. W okolicach 37km rondo Śródka i tłumy ludzi. Biegniemy wąskim tunelem między kibicami jak kolarze wielkich wyścigów na etapach górskich. Niesamowite uczucie. Po prawej mijam katedrę. Skręt w Garbary i na liczniku 38km. Dalej jest moc. Wydaje mi się nawet, że delikatnie przyśpieszyłem. Kolejny zakręt i po prawej stronie Cytadela. Na 40km ostatni punkt żywieniowy zlokalizowany na końcu jak się okazało jednak trudnego podbiegu ulicy Armii Poznań. Trochę to poczułem. Po obu stronach ulicy mnóstwo kibiców. Fantastycznie dopingują, dla mnie jest to dodatkowa porcja energii. Dalej ulica Puławskiego i wreszcie jest kawałek w dół. Na 41km pod wiaduktami kolejowymi przy ulicy Poznańskiej poczułem nagły skurcz w udzie. O kurde. Kilometr do mety, czas jest dobry, a tu taki numer. Przeszedłem na 5 sekund do marszu. Pomogło, skurcz ustąpił. Przede mną ostatnia trudność czyli pod górę na Roosevelta. Idzie mi nadzwyczaj dobrze. W tłumie kibiców dostrzegam moją żonę Magdę i syna Janka. Dzielnie wykrzykiwali moje imię zagrzewając do ostatniego wysiłku. Dziękuję Wam za to. Jeszcze tylko Kaponiera, mijam hotele Mercure, Sheraton i już widzę ogrodzenie targów. W oddali brama z metą, a nad nią zegar wyścigu. Odlicza 3:44 i coś tam. No nie myślę sobie, teraz to już musi być czas brutto poniżej 3:45. Daję ile jeszcze sił zostało w nogach i pędzę. Na metę wpadam z czasem 3:44:56, czyli poniżej 3:45. Druga połowa dystansu okazała się szybsza od pierwszej, czas netto wyszedł mi 3:43:25 czyli nowa życiówka w maratonie. Na mecie odbieram folię NRC no i trzeba oddać chip. Przydałby się teraz ktoś kto rozsznuruje mi but. Jakoś daję radę sam i wrzucam chip do pojemnika. Odbieram medal i przechodzę do strefy bufetu. Kilka łyków wody, czekolada. Dalej jest piwo. Ustawiam się w stosunkowo krótkiej kolejce i odbieram złocisty trunek. Na mecie pod halą 3A spotykam kolegę Marcina. Wymieniamy kilka zdań, siadam na folii, mam czas na odpoczynek. Po chwili pojawia się Kasia, okazuje się, że wbiegła na metę niedługo po mnie. Dalej przechodzimy razem do hali, odbieramy swoje rzeczy z depozytu, krótka toaleta i idziemy na makaron. O posiłku nie można powiedzieć nic innego poza tym, ze był. Chwilę pogawędziliśmy i rozeszliśmy się do domów. Troszkę mi się spieszyło więc nie mogłem specjalnie długo zostać po zawodach. Przed godziną 14.30 byłem już w domu. Prysznic, porządny posiłek i relaks. W zasadzie nie byłem specjalnie zmęczony, dosyć, że po przyjściu do domu wyszedłem jeszcze z psem na dwór. I wieczorem też.
Zawody bardzo owocne. Udało mi się nabiegać rekord życiowy, przez większość dystansu biegłem w doborowym towarzystwie po ulicach które znam. Na trasie dopingowali mnie uśmiechnięci ludzie, dający dodatkowej mocy. Po drodze spotkałem moich przyjaciół biegowych, którzy poświęcili w niedzielę swój wolny czas aby podać mi napój i żel energetyczny. Za to Wam z całego serca dziękuję. Mam nadzieję, że będę mógł kiedyś zrobić dla Was to samo. Pozdrawiam wszystkich i do zobaczenia na treningach i zawodach.
Szymon Matuszewski